Ostatni tydzień spędziłam poza domem, jednak czynnie pracując. To nie były wakacje. I muszę przyznać, że choć było to piękne miejsce (dom nad jeziorem), towarzyszów miałam świetnych (Tajemniczy, nasz kot i wielki pies), a do tego jeszcze kominek z którego korzystałam obficie, to nie czułam się tam dobrze.
I nie chodzi o to, że przedmioty były poukładane inaczej. Chodzi o totalny brak podstaw do funkcjonowania...klamki zostające w dłoni, totalna wilgoć w całym domu (zakładanie ubrań rano, naprawdę nie było przyjemne), brak miotły do zamiatania (bo ta która była to nie miotła), okamieniona wylewka uniemożliwiająca kąpiel (i na domiar złego to samo z prysznicem), a już dokumentnie w złe samopoczucie wprawił mnie internet, których działał jakby chciał, a nie mógł...skutkiem tego było, że na jeden dzień musiałam wrócić do siebie, żeby zrealizować założone działania...
Takich, podobnych i innych rzeczy było jeszcze wiele. A ból głowy po wspaniałym sobotnim dniu, spowodował, że naprawdę miałam ochotę spakować się czym prędzej i wracać do domu. Zastanawiałam się, czy nie skończę w szpitalu (choć nie uważam, żeby mogli mi pomóc bardziej, niż podając morfinę czego oczywiście by nie zrobili).
Tak się teraz zastanawiam...jakie to ważne, żeby w danym miejscu czuć się dobrze. I nie chodzi już nawet o to, czy możesz robić to co zaplanujesz czy nie. Raczej o energię miejsca...czasami jest tak, że jadę gdzieś i mogłabym tam zostać, przeprowadzić się, a czasami wiem, że już nigdy więcej nie wrócę.
Denerwuje mnie bylejactwo i trudno mi sobie z wachlarzem emocji, w odniesieniu do tego poradzić. Tak, ja jestem perfekcjonistką, być może dlatego jest mi jeszcze trudniej.
W każdym razie, ciesze się, że jestem już w domu, że mogę zając się moją pracą bo internet nie odmawia posłuszeństwa :)
A Tajemniczemu należy się pochwała za cierpliwość, bo odnoszę wrażenie, że faktycznie, jestem wtedy nieznośna...:|
A jak to jest u Was? Też tak macie?